Dziś ostatni dzień mojej podróży.
Przez 28 dni piłam soki ze świeżo wyciskanych warzyw i owoców,
nie jadłam, w sensie fizycznym. Bo moje ciało najadło się jak
nigdy! Oto, co skonsumowałam przez ostatnie 4 tygodnie:
- 134 jabłka (było ich na pewno więcej!)
- 24 szparagi
- 20 avocado
- 20 bananów
- 34 buraki
- 4 duże brokuły
- 72 marchewki
- 2 małe kalafiory
- 80 gałązek selera naciowego
- 4 duże cukinie
- 24 duże ogórki
- 2 bulwy kopru
- 4 korzenie imbiru
- 1 kg jarmużu
- 8 cytryn
- 32 limonki
- 16 garści świeżej mięty
- 24 listki bazylii
- 8 pomarańczy
- 12 pietruszek
- 34 gruszki
- 10 ananasów
- 1 mała czerwona kapusta
- 2 kg szpinaku
- 2 pomidory
Dziś waga pokazała -11 kg. Dawno
nie czułam się lepiej, zarówno fizycznie jaki i psychicznie. Z
naciskiem na to drugie. Mój poziom energii wzrósł o 100%.
Niestety nie mam dla was zdjęć przed i po. Zdjęć nie mam prawie w
ogóle, mąż podejmuje próby fotografowania mnie, ale z marnym
skutkiem. Zawsze, po cichu, kasuję zdjęcia z komputera.
Dlatego
zaczęłam swoją walkę i dlatego dziś tu jesteś. Niektórzy z was
pewnie znają to uczucie, kiedy źle się czuje w swoim ciele. Wtedy
nic się nie chce, odbiera nam to radość życia. Nasz organizm jest
wykończony, umysł zainfekowany, a szafa nie domyka się od za
małych ubrań.
Swoje
poszukiwania zaczęłam od czytania artykułów o wpływie jedzenia
na nasze procesy myślowe. Pomyślałam, że to pierwsza rzecz jaką
muszę przeorganizować, swoje nastawienie i ogólny nastrój. Kiedy
człowiek jest przybity i zrezygnowany nawet najlepsze diety nie
pomogą. Zresztą samych diet miałam już dosyć. Tak zaczęła się
moja droga do sukcesu. Pozytywne nastawienie i zastrzyk energii, to
dały mi soki na samym początku. Nie twierdzę, że było łatwo.
Przez
parę pierwszych dni, kiedy przeszłam na sokowanie byłam
wykończona. Jedyne, czego pragnęłam to sen. Kiedy mój 7
miesięczny syn spał, ja spałam razem z nim. Prace domowe poszły w
odstawkę, a mąż wolał się do mnie nie zbliżać. Do tego ból
głowy, trwał 2 dni. Na szczęście byłam na to przygotowana i
wiedziałam, że to wzmożona praca mojego organizmu powodowała te
wszystkie objawy. Moje ciało pozbywało się toksyn.
Po
pięciu dniach ogólnego zmęczenia, mgła się uniosła i wyszło
słońce. Kiedy tylko się przebudziłam, wiedziałam, że coś się
zmieniło. Energia rozsadzała mnie od środka. Ale pokusy nadal
czaiły się za rogiem.
Niejedzenie
stałych posiłków to nienaturalna postać rzeczy, jedzenie to ważny
element naszego życia, to nasze przetrwanie. Wiedziałam, że
zaszłam już daleko i teraz się nie poddam, szczególnie gdy mąż
patrzy mi na ręce i czeka kiedy po raz kolejny odpuszczę. Nie było
łatwo, bo ludzie nie rozumieli jak można pić tylko soki, z
pewnością to musi być szkodliwe. W myślach powtarzałam sobie, że
lepiej pić soki, niż pochłaniać tłuste schabowe, smażone na
głębokim oleju i twierdzić, że to zdrowsze, bo się je.
Skłamałabym,
gdybym powiedziałam, że nie miałam potknięć. Miałam,
niewielkie. Po około tygodniu byłam tak entuzjastycznie nastawiona
do zmian, że zaczęłam piec chleb, bułki, gotować zdrowe obiady
dla reszty rodziny. Czasami zapachy były tak boskie, że musiałam
spróbować choć kawałeczek chlebka. Nie pół bochenka, nie całą
kromkę. Częstym błędem popełnianym podczas diety (tak było ze
mną za każdym razem), jest myślenie: ok, zjadłem/ zjadłam coś
spoza dozwolonych produktów, jaki jest sens dalszego dietowania?
Jest! Małe odstępstwo to nie powód do poddania się.
Pokusom
nie było końca. Przetrwałam dwie huczne imprezy. Stoły zastawione
jedzeniem, a ja z buteleczką soku. Wtedy najczęściej moja
cierpliwość wystawiona była na próbę, bo jak wytłumaczyć
ludziom zza uginającego się stołu od tych wszystkich pyszności,
dlaczego się nie je? Wtedy z pomocą przychodził mi mąż.
Gdzieś
w połowie drogi, czyli w tym najgorszy okresie, w sokowanie wkręciły
się moje koleżanki. Pytały o rady, demonstracje, a ja wiedziałam,
że muszę być silna dla nich. Że muszę im pokazać, że się da!
I tak wspieramy się do dziś. Dlatego uważam, że wsparcie kogoś
bliskiego to absolutna konieczność.
A
dzisiaj jestem w miejscu, o którym myślałam od 4 tygodni, a tak
naprawdę od lat. Ostatni dzień. Udało się! Jestem z siebie dumna
chyba pierwszy raz w życiu. Zmieniła się nie tylko moja waga i
nastrój. Doganiam marzenia, wierzę, że mogę osiągnąć to, o
czym marzyłam od dziecka.
Otóż
jako 13 latka, na samym początku wakacji szkolnych, wzięłam do
ręki Harlequina (!). Do dziś go pamiętam, a także to, że
przeczytałam wszystkie książki jakie posiadali moi rodzice. A jak w domu skończyły się książki, pożyczałam je od sąsiadów. Już
wtedy wiedziałam, że będę pisała. Lata mijały, moja szuflada
nie domykała się od zapisanych kartek, których nikt nigdy nie
widział. Koleżanki przychodziły do mnie na „terapię”, kładły
się na moich kolanach, a ja opowiadałam im wymyślone historie o
chłopakach, którzy aktualnie im się podobali, w tym byłam dobra. Moja niska samoocena
paraliżowała mnie przed sięganiem po marzenia, bo jak ktoś, taki
ja ja może zostać pisarką?
Później
życie mnie dopadło. Praca, wyjazd zagranicę, dzieci. Nie pisałam
już nic. Do teraz. Cztery dni temu dodałam na facebooku zdjęcie
pudeł z moimi zapasami warzyw i owoców. Ilość ludzi
zainteresowanych tematem bardzo mnie zaskoczyła. Ktoś podpowiedział
założenie bloga. I znowu piszę! Piszę o czymś, co mnie
niesłychanie pasjonuje, co sprawia mi radość. Odkurzyłam
marzenia.
Dziękuję, że jesteś.
Po smakowite przepisy zapraszam na moją stronę na facebooku.
P.S.
O poprawie kondycji mojej skóry, włosów i paznokci, chyba pisać
nie muszę? :)
P.S.2
Tak, mam konkretny plan na „co dalej”.
Gratuluję siły woli i wytrwałości :) Powodzenia przy pisaniu bloga i motywowaniu innych :)
OdpowiedzUsuń