czwartek, 29 stycznia 2015

28 dni do szczęścia.

   Dziś ostatni dzień mojej podróży. Przez 28 dni piłam soki ze świeżo wyciskanych warzyw i owoców, nie jadłam, w sensie fizycznym. Bo moje ciało najadło się jak nigdy! Oto, co skonsumowałam przez ostatnie 4 tygodnie:
  • 134 jabłka (było ich na pewno więcej!)
  • 24 szparagi
  • 20 avocado
  • 20 bananów
  • 34 buraki
  • 4 duże brokuły
  • 72 marchewki
  • 2 małe kalafiory
  • 80 gałązek selera naciowego
  • 4 duże cukinie
  • 24 duże ogórki
  • 2 bulwy kopru
  • 4 korzenie imbiru
  • 1 kg jarmużu
  • 8 cytryn
  • 32 limonki
  • 16 garści świeżej mięty
  • 24 listki bazylii
  • 8 pomarańczy
  • 12 pietruszek
  • 34 gruszki
  • 10 ananasów
  • 1 mała czerwona kapusta
  • 2 kg szpinaku
  • 2 pomidory



   Dziś waga pokazała -11 kg. Dawno nie czułam się lepiej, zarówno fizycznie jaki i psychicznie. Z naciskiem na to drugie. Mój poziom energii wzrósł o 100%. Niestety nie mam dla was zdjęć przed i po. Zdjęć nie mam prawie w ogóle, mąż podejmuje próby fotografowania mnie, ale z marnym skutkiem. Zawsze, po cichu, kasuję zdjęcia z komputera.
   Dlatego zaczęłam swoją walkę i dlatego dziś tu jesteś. Niektórzy z was pewnie znają to uczucie, kiedy źle się czuje w swoim ciele. Wtedy nic się nie chce, odbiera nam to radość życia. Nasz organizm jest wykończony, umysł zainfekowany, a szafa nie domyka się od za małych ubrań.
   Swoje poszukiwania zaczęłam od czytania artykułów o wpływie jedzenia na nasze procesy myślowe. Pomyślałam, że to pierwsza rzecz jaką muszę przeorganizować, swoje nastawienie i ogólny nastrój. Kiedy człowiek jest przybity i zrezygnowany nawet najlepsze diety nie pomogą. Zresztą samych diet miałam już dosyć. Tak zaczęła się moja droga do sukcesu. Pozytywne nastawienie i zastrzyk energii, to dały mi soki na samym początku. Nie twierdzę, że było łatwo.
   Przez parę pierwszych dni, kiedy przeszłam na sokowanie byłam wykończona. Jedyne, czego pragnęłam to sen. Kiedy mój 7 miesięczny syn spał, ja spałam razem z nim. Prace domowe poszły w odstawkę, a mąż wolał się do mnie nie zbliżać. Do tego ból głowy, trwał 2 dni. Na szczęście byłam na to przygotowana i wiedziałam, że to wzmożona praca mojego organizmu powodowała te wszystkie objawy. Moje ciało pozbywało się toksyn.
   Po pięciu dniach ogólnego zmęczenia, mgła się uniosła i wyszło słońce. Kiedy tylko się przebudziłam, wiedziałam, że coś się zmieniło. Energia rozsadzała mnie od środka. Ale pokusy nadal czaiły się za rogiem.
   Niejedzenie stałych posiłków to nienaturalna postać rzeczy, jedzenie to ważny element naszego życia, to nasze przetrwanie. Wiedziałam, że zaszłam już daleko i teraz się nie poddam, szczególnie gdy mąż patrzy mi na ręce i czeka kiedy po raz kolejny odpuszczę. Nie było łatwo, bo ludzie nie rozumieli jak można pić tylko soki, z pewnością to musi być szkodliwe. W myślach powtarzałam sobie, że lepiej pić soki, niż pochłaniać tłuste schabowe, smażone na głębokim oleju i twierdzić, że to zdrowsze, bo się je.
   Skłamałabym, gdybym powiedziałam, że nie miałam potknięć. Miałam, niewielkie. Po około tygodniu byłam tak entuzjastycznie nastawiona do zmian, że zaczęłam piec chleb, bułki, gotować zdrowe obiady dla reszty rodziny. Czasami zapachy były tak boskie, że musiałam spróbować choć kawałeczek chlebka. Nie pół bochenka, nie całą kromkę. Częstym błędem popełnianym podczas diety (tak było ze mną za każdym razem), jest myślenie: ok, zjadłem/ zjadłam coś spoza dozwolonych produktów, jaki jest sens dalszego dietowania? Jest! Małe odstępstwo to nie powód do poddania się.
   Pokusom nie było końca. Przetrwałam dwie huczne imprezy. Stoły zastawione jedzeniem, a ja z buteleczką soku. Wtedy najczęściej moja cierpliwość wystawiona była na próbę, bo jak wytłumaczyć ludziom zza uginającego się stołu od tych wszystkich pyszności, dlaczego się nie je? Wtedy z pomocą przychodził mi mąż.
   Gdzieś w połowie drogi, czyli w tym najgorszy okresie, w sokowanie wkręciły się moje koleżanki. Pytały o rady, demonstracje, a ja wiedziałam, że muszę być silna dla nich. Że muszę im pokazać, że się da! I tak wspieramy się do dziś. Dlatego uważam, że wsparcie kogoś bliskiego to absolutna konieczność.

   A dzisiaj jestem w miejscu, o którym myślałam od 4 tygodni, a tak naprawdę od lat. Ostatni dzień. Udało się! Jestem z siebie dumna chyba pierwszy raz w życiu. Zmieniła się nie tylko moja waga i nastrój. Doganiam marzenia, wierzę, że mogę osiągnąć to, o czym marzyłam od dziecka.

   Otóż jako 13 latka, na samym początku wakacji szkolnych, wzięłam do ręki Harlequina (!). Do dziś go pamiętam, a także to, że przeczytałam wszystkie książki jakie posiadali moi rodzice. A jak w domu skończyły się książki, pożyczałam je od sąsiadów. Już wtedy wiedziałam, że będę pisała. Lata mijały, moja szuflada nie domykała się od zapisanych kartek, których nikt nigdy nie widział. Koleżanki przychodziły do mnie na „terapię”, kładły się na moich kolanach, a ja opowiadałam im wymyślone historie o chłopakach, którzy aktualnie im się podobali, w tym byłam dobra. Moja niska samoocena paraliżowała mnie przed sięganiem po marzenia, bo jak ktoś, taki ja ja może zostać pisarką?

   Później życie mnie dopadło. Praca, wyjazd zagranicę, dzieci. Nie pisałam już nic. Do teraz. Cztery dni temu dodałam na facebooku zdjęcie pudeł z moimi zapasami warzyw i owoców. Ilość ludzi zainteresowanych tematem bardzo mnie zaskoczyła. Ktoś podpowiedział założenie bloga. I znowu piszę! Piszę o czymś, co mnie niesłychanie pasjonuje, co sprawia mi radość. Odkurzyłam marzenia.
Dziękuję, że jesteś.

Po smakowite przepisy zapraszam na moją stronę na facebooku.


P.S. O poprawie kondycji mojej skóry, włosów i paznokci, chyba pisać nie muszę? :)

P.S.2 Tak, mam konkretny plan na „co dalej”.


1 komentarz:

  1. Gratuluję siły woli i wytrwałości :) Powodzenia przy pisaniu bloga i motywowaniu innych :)

    OdpowiedzUsuń